Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Na drodze, zaraz przyjdą.
— Aha, zaraz! Znam to zaraz! Będą się błąkać do północy. A gdzież złapałaś Wacława?
— Także na drodze.
— To jakaś szczególna droga! Co ty robisz! Kluczyki wrzuciła do imbryczka... Skończenie świata dzisiaj z tą młodzieżą! Idź-no, przebierz się i odpocznij! Może ci się Żdżarski oświadczył, żeś taka osowiała?
— Pana Żdżarskiego koń gdzieś nosi. Nie miał czasu na oświadczyny, na drodze nam zginął.
— A wszystko na drodze! Cóż Wacław ci mówił?
— Mówił, że koń schudł w Strudze.
— Nie wiedzieć co! Chudy! A róże to z głodu połamał może? Taki zwierz! A nie mówił ci, czy długo zabawi? Może się zaręczył? Czemu nie pisał?
— Chorował podobno.
— Chorował! A co! Mój sen! A na co był chory?
— Tego nie byłam ciekawa. Powie sam babci, bo oto idzie.
Rzeczywiście hrabia ukazał się we drzwiach.
— Chorowałeś? Co ci było? Pewnie hulałeś ze Szwabami. Pokaż się na światło! Phi, phi! Jaki opalony! Aleś naprawdę zmizerniał! Pewnie cię nikt nie doglądał.
— Ale babcia zdrowa i dobrze wygląda. Ach, przecież wróciłem jakoś do Marjampola. Lżej tu oddychać. Umierałem z tęsknoty za wami!
Staruszka popatrzała na niego z uśmiechem. Odgarnęła mu włosy i pocałowała go w czoło. Z twarzy wnuka patrzyły na nią ciemno-szafirowe, głębokie oczy jedynaczki. Teraz, gdy ogolił brodę, podobieństwo było jeszcze więcej uderzające.