Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co ty mi tu zaprowadzasz szwabską komenderówkę!
— Ratując babci róże. Inaczej on nie rozumie.
— Fe! Szkaradne konisko! No, no, już wołaj jak chcesz, byle mi do reszty wszystkiego nie potratował. A, że to i szkapa pruska nie ma żadnej delikatności! Psuć, niszczyć, łamać! Walenty pomóż panu hrabiemu!
Held! — powtórzył donioślej Wentzel.
Koń się obejrzał, zarżał i poszedł do ręki pana. Gdy go jednak wziąć chcieli stajenni, zaczął ich włóczyć po ziemi, podnosić w górę — nie dali mu rady.
— Jezus, Marjo! Pozabija mi ludzi! krzyczała staruszka. — Waciu, Waciu!
Ale szanowny Wacio nie patrzył w tę stronę. Pomagał zsiąść pannie Jadwidze u ganku. Podał jej rękę: chwilę oparła się na nim, że aż czuł bicie jej serca. Patrzyli na siebie przejmująco. Jedną ręką trzymając cugle, drugą podniósł jej rączki do ust.
— Ukochana! — wyszeptał zdławionym głosem.
Wysunęła mu rękę, uchyliła się i nie patrzyła już w oczy.
— Waciu, Waciu! — powtarzała coraz gniewniej pani Tekla.
— Wołają pana — szepnęła Jadzia, zeskakując na ziemię.
Wzdychając, ruszył, prowadząc klacz panienki.
Held! Ruhig! — zakomenderował i gwizdnął.
Arab wyrwał się z rąk masztalerzy i poszedł za panem spokojny jak dziecko, a pani Tekla, uspokojona, dysponowała dla gościa posiłek, pędziła służbę, szukała reszty towarzystwa.
— Gdzież zostawiłaś Jasia z Cesią? — pytała roztargnionej Jadzi.