Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wyrażę, jakeśmy panu wdzięczni. Po weselu Jasia zabierzemy zwłoki do Braniszcza na nasz cmentarz. Będzie to dla mnie szczęśliwy dzień i wielkie zadowolenie. Dziękuję raz jeszcze panu.
Wyciągnęła doń rączkę i po raz pierwszy uścisnęła jego prawicę.
— Niesłusznie przyjmuję podziękowania — odparł, wpatrując się w nią, jakby się tym widokiem nie mógł nacieszyć. — Jakim mnie pani zrobiła, takim jest. Muszę wiele napędzić, i wiele znieść, i wiele przepracować jeszcze; ledwie zacząłem żyć.
— Kto tak zaczyna, ten nie ustanie. Pracę znać na panu i myśl głębszą. Zmiana ogromna.
— Nie praca mnie zmęczyła — rzekł zcicha. — Wolałbym być parobkiem w Strudze lub Marjampolu, jak panować w Niemczech. Nieprędko skażę siebie raz drugi na podobne wygnanie. Na wyjezdnem opadli mnie wyborcy w Dülmen, żądając, bym im posłował w sejmie jesienią. Uciekłem.
— Dlaczego? Jest to dowód wielkiego zaufania i uznania pana charakteru, którego nie można lekceważyć. Przed rokiem nie wybranoby pana.
— Uchowaj Boże! Z moją reputacją! Filistry woleliby djabła samego. Nazywali mnie: der tolle Graf!
— Odmawiać nie wypada — dodała.
— Nie mam dość swobodnej myśli teraz — westchnął. — Żeby nawet Bismarck był w mojej skórze, nie dałby sobie rady, a tem mniej poselskim obowiązkom.
— Do jesieni daleko. Może pan uporządkuje swoje sprawy. Zresztą na troski najlepsza praca.
— Na troski najlepsza pociecha — poprawił z uśmiechem — a tej się nie spodziewam.