Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pokój i poczucie, że on tu teraz nie obcy, nie wróg — ale przyjaciel, brat, witany całem sercem.
Zwrócił się do Stefana.
— Dobra szkapa — rzekł — tylko mi ją haniebnie zaniedbano w Strudze. Babka wypędziła Anglika, a tutejsi niezdatni. Cóż robić? Na ten wyrok niema apelacji. Cierp, „Bohaterze“, do jesieni. Zabiorę go potem do Szagern.
— I tam pisałem — wtrącił Jan — i do panny Doroty nawet!
— Ta, jak zwykle, mało wie o moich losach. Wyjechała do Dülmen.
— I tam pisałem.
— Pański „Bohater“ pobił „Normę“ Głębockiego — mówił swoje Stefan. — Dawno marzymy o wyścigu, ale dotąd nie było dla niej współzawodnika.
— Może spróbować?
Jaś z Cesią ruszyli naprzód. Woleli swe towarzystwo nad rzadkiego gościa.
— A no, spróbujmy teraz! — zapalił się Żdżarski.
— I pani? — spytał Wentzel Jadzi.
— I owszem. Moja klacz nie lubi stępa.
Puścili cugle. Minęli narzeczonych, którzy, jak zwykle, sprzeczali się o jakąś fraszkę i jechali wiorstę obok siebie.
Nagle z przydrożnego rowu porwał się szarak. Wpadł pod nogi końskie, wywrócił koziołka i jak szalony jął zmykać w zboże. Siwek Żdżarskiego, snadź zwykły kolega hartów, stulił uszy, zachrapał i rzucił się naoślep za lekkonogą zwierzyną. Darmo się z nim szamotał Stefan. Koń wziął na kieł i gnał przez zagony, unosząc jeźdźca. Krzyk i klątwy Żdżarskiego podniecały go jeszcze bardziej.