Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A czemuż? Niech się stara — pochwyciła pani Tekla — ale może i nie, nie, nie. Powiedz, że nie! Nie lubię końskich handlarzy!
— Pani nikogo nie lubi, oprócz Wentzla — żartował Jan. — Ale, ale! Był dziś u mnie rządca ze Strugi z okropnym lamentem.
— Może jakie nieszczęście z Waciem! — krzyknęła staruszka, zapominając wobec tego o Głębockim, Żdżarskim i całym świecie.
— Istotnie, olbrzymie! Wentzel przysłał z Prus wystawowe egzemplarze koni i bydła, a do obsługi tej arystokracji masztalerza Anglika i dwóch Szwajcarów pasterzy. W Strudze wynikła z tego wieża Babel. Nikt się nie może porozumieć. Nasze Mazury oszczekują jak wilków, przybyszy. Anglik każe sobie rządcy buty czyścić, dopomina się rodowitego burgunda i krwawych befsztyków. Szwajcary chcą kaloryferów po oborach i świeżej lucerny na karm. Rumaki, potrzebują do życia jęczmiennej kaszy i pasztetów. Słowem, rewolucja! Biedny rządca przyjechał po ratunek do pani. Może się przejedziemy na miejsce?
— A jakże, koniecznie! Ta hałastra zgubi biedaka. Potrzebne te Angliki i Szwajcary! Przepędzić ich! Zaraz, zaraz, każ zaprzęgać! Pojedziemy.
— Taka zadymka — ozwała się Jadzia — może jutro?
— Nie, nie, zaraz! Nie można odkładać! Idę się ubierać!
Podreptała w głąb domu.
Jan ucałował siostrę i siadł obok niej.
— Cóż Głębocki — zagadnął.