Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ja nie rozumiem twojej odwagi. Żebyś przeczytała w podręczniku lekarskim... ale zresztą to nie dla ciebie te szczegóły. Wolę twój zawód i strapienie teraz, niż potem. Boże, Boże, do czego to świat dochodzi. Niech mi kto wytłómaczy twój gust do furjata. To istna anomalja. Z tego się trzeba spowiadać.
— Skądże babcia wnosi, że go kocham?...
— Jakto? Co to? Nie kochasz i dopiero mi mówisz? Co ci jest? Opamiętaj się! Rok obcujesz z warjatem! Myślałem, że za nim szalejesz. Awantura!
— Istotnie, źle zrobiłam, babciu. Jutro zwrócę mu słowo.
— Jezusie, Marjo! Gotowy atak! Zadusi cię! Doigrałaś się biedy! Co to będzie! Niech ja się lepiej z nim rozmówię.
— Proszę się nie bać. Wszystko minie spokojnie. Przepraszam, babciu, za kłopot i niepokój. Myślałam...
— Że on przytomny... a teraz widzisz jasno rzeczy. Tak, tak, starszych trzeba słuchać. Twoja skrytość to coś okropnego! Niechby choć Jaś był jutro przy waszej rozmowie.
— Zbyteczne; załatwię to sama. Dziękuję!
Pochyliła się do ręki staruszki, a ta jej główkę przycisnęła do piersi i pocałowała jasne czoło.
Nigdy Jadzia czułą nie była z nikim. Teraz ogarnęło ją jakieś żałosne pragnienie pieszczot i słodyczy. Chciało się jej w ciszy przebyć lata, ot tak, przytulonej do pani Tekli, i marzyć. Kochanie rozrywało jej serce.
Staruszka, trochę zdziwiona i bardzo rada, gładziła jej ciemne włosy i milczała. Któżby mógł gderać w takiej chwili? A może przyszło na myśl pani Tekli dawne wspomnienie takiej samej główki dziewczęcej, co przed trzydziestu laty garnęła się do matczynego