Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bardzo blada, a na rzęsach jej błyszczały brylanty z łez.
— Zgadłem, Jadziu? — spytał zcicha.
Kiwnęła tylko głową.
— Czegoż ty płaczesz, dziecko? — perswadował, nagle urósłszy z uczucia na mentora — Przecie ci serce zabiło! Chwała Bogu! Zobaczysz, jak to miło kochać! Nigdyś nie kochała pewnie?
— Nigdy — szepnęła niewyraźnie — oprócz ciebie i Wacia naszego.
— Dobrze, żeś dodała, bobym pomieszał osoby. Dlaczegoś przyjęła Głębockiego bez miłości?
— Kiedy ja nie wiedziałam co to kochać.
— A teraz? No, wymówże to straszne słowo! — uśmiechnął się, odzyskując humor figlarza.
— Będzie dosyć raz je powiedzieć w życiu — szepnęła.
— Słusznie. Chociaż wątpię, czy nawet jemu wykrztusisz. No, ale to nie moja rzecz. Teraz oswobódź się od zmory Głębockiego. Wyznaj mu prawdę, nie oszukuj, a potem wszystko dobrze pójdzie. Może ci dopomóc?
— Nie, Powinnam sama odpokutować. Dodałeś mi otuchy. Dziękuję ci.
Ucałował ją serdecznie.
— A dla swata nie masz polecenia? — żartował.
— Czego się śmiejesz? — rzekła z wyrzutem.
— Bom rad. Marzyłem o tem. Teraześ dopiero kompletny twór boski, dostępna dla śmiertelników. No, przyznaj mi się przynajmniej, kiedy się to stało, to straszne słowo, dawno?
Wstała i zarumieniła się jak wiśnia.