Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wdzięczna“. Zrozumiał, że nie chciała mówić o tem, i nie wspominał więcej. Babce listu nie pokazał.
— Są tam kawalerskie sekreta, nie dla pani uszu. Wacław zdrów i rączki dam całuje.
Musiała na tem poprzestać, choć narzekała i gderała okropnie.
Życie poszło dalej swoim trybem. Monotonność wielkopostną przerywały wizyty Głębockiego, zmora pani Tekli.
Wyczytała widocznie coś strasznego na owych siedemdziesięciu dziewięciu kartach i nie odstępowała narzeczonych, obserwując pana Adama w sposób obrażający. Biedny człowiek!
Jadzia zmizerniała, zesmutniała, oniemiała do reszty. Czuła, że oszukuje go, a zebrać się nie mogła na zerwanie słowa. Nazywała to zdradą, podłością, zwlekała z wyznaniem jak zbrodniarz. Myśl ta i wyrzuty toczyły ją jak robak, wstydziła się sama siebie, nikła w oczach, ale milczała, znosząc wizyty Głębockiego, jak ciężką pokutę. Pani Tekla swą ciągłą obecnością odbierała jej resztę odwagi.
Smutne to były odwiedziny dla nieszczęśliwego — po każdej wizycie odjeżdżał bardziej ponury i zrozpaczony, przysięgając sobie, że za następną bytnością albo zerwie, albo wymagać będzie oznaczenia terminu ślubu; po nocach nie spał — tłukł się, jak Marek po piekle, po pustym domu, łamał ręce, rwał włosy, szalał.
Po paru dniach gniew opadał, porywała go miłość i tęsknota; jechał do Marjampola i nic nie mówił z tego, co przysiągł — bał się, że zła jego gwiazda zawiedzie go, jak zwykle, i że straci prawo pobytu pod dachem narzeczonej. Wolał znieść tortury, byle na nią patrzeć.