Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy nie będzie dosyć tej reparacji?! — zawołała niecierpliwie.
Jan raczył zdecydować, że już gotowe. Maciej wgramolił się na kozioł, naznaczył krzyż biczem i ruszył. Młodzi ludzie zostali na drodze.
— Trafisz, siostrzyczko, na „benedicamus“ — zaśmiał się figlarz, — ale to opóźnienie będzie i Bogu miłe, i ludziom przyjemne. Do widzenia!
Rozjechali się. Po chwili zamajaczało w dali miasteczko, stanęli przed kościołem.
Pierwszą osobą, którą spostrzegła Jadzia, był Głębocki. Zżymnęła się. Sądzone snać było, by nie miała chwili dla siebie samej.
— Wiedziałem, że pani będzie — rzekł posępny narzeczony, a na jego żółtą twarz wystąpił błysk radości.
Weszli do kościoła. Oprócz ludu, nikogo prawie nie było. Msza, wedle przepowiedni Jasia, miała się ku końcowi.
Narzeczeni uklękli obok siebie i wyszli prawie ostatni.
— Pan nie będzie dziś w Marjampolu? — spytała panienka.
— Ja? Czego? Patrzeć, jak Niemiec umizga się do pani? To nad moje siły. Mogę popełnić zbrodnię! — zamruczał zawistnie i dziko.
Ona zbladła z obrazy czy trwogi, spojrzała mu w oczy przejmująco.
— Pan mi nie wierzy! Czy mam się tłumaczyć? Nie dałam do tego najmniejszego powodu.
— Nikomu nie wierzę, tylko pani; ale kocham szalenie i jestem zazdrosny o swój skarb. Pani mnie zna!
— Niestety! Pan się zamęcza walką z urojeniami. To nieszczęsna manja!