Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakto, mój Prusak? Bardzo proszę! Nie możesz stąpić bez ironji. A ja ci mówię... tylko sza... że z tego urwisa będą ludzie. Zobaczysz, niech-no go jeszcze pomustruję. Prusak, ha, prawda, ale kto wie... Łaska Boska...
Zamyśliła się, czy zdrzemnęła, bo głos przeszedł w niewyraźne mruczenie. Jadzia nuciła półgłosem jakieś balowe wspomnienie...
Znowu ocknęła się staruszka i westchnęła.
— Dzieci, mówią, to plaga! — zaczęła, głową kiwając — Ale żeby kto wiedział, jaka to ciężka starość bez własnych dziecisków! Niechby i broiły, żeby ich mieć teraz. Moja Jadwinia nie zrobiła mi nigdy przykrości i za to ją Bóg wziął. A teraz?
— Czyż my nie jak babci rodzone? — spytała serdecznie Jadzia, całując dłoń staruszki.
— Nie skarżę się na was, broń Boże! No, ale cóż z tego? I wam czas o sobie pomyśleć. Widziałaś Jana? Oczami pożera tę czarną Żdżarską. Zobaczysz, że dziś czy jutro dobiją targu. No, i przepadł mi Jaś. Już mu nie Marjampol będzie domem, ale Olszanka. I tak dobrze, tak być powinno; ja mu jak matka pobłogosławię. Ot i jedno wyleci. A ty, ot i tobie trzeba gniazdo zakładać. I ciebie nie stanie za jaki rok. Nie w moim guście ten hypochondryk, ale znam ciebie, głupstwa nie zrobisz i wiesz, co postanowisz. I ciebie pobłogosławię i oddam mężowi. Ot i koniec.
Znowu głos się zniżył i pochyliła starą głowę. Jadzia już nie nuciła. Dziwna to była rozmowa po balu.
— Prusak, tak, niestety! — zaczęła znowu pani Tekla — Ale to moja krew, moje jedyne dziecko. Jego jednego chciałabym sobie wziąć; on mój, zostałby w Marjampolu.