Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rozmowa. Kto myśli o drodze, gdy się jego los rozstrzyga! Otóż i gotowe znowu. Czy pani nie skaleczyła się, broń Boże?
— Kto ma Jana za brata, ten przywykł do wypadków. Nic mi nie jest, dziękuję panu.
Ruszyli znowu, ale już Wentzel puścił cugle i pilnował jazdy. Rozmawiali o rzeczach potocznych. Jan miał słuszność: harbuz nie był zbyt przykry z takich rąk, a oboje, zbywszy się tajemnicy, byli daleko swobodniejsi. Panna Jadwiga stała się rozmowniejszą, — mówili o pani Tekli, o scenie z kartami, o sentymencie Jasia. Uprosił sobie nawet Wentzel pierwszego kontredansa.
Gdy zajechali przed dom Wolickich, gdzie był cel kuligu, wszyscy już tańczyli. Na ich spotkanie wyszedł Wolicki z matką, Jaś i Głębocki.
— Chcieliśmy posyłać obławę za wami — śmiał się Jan po pierwszych wyjaśnieniach; — wszyscy byli zaniepokojeni: pani Tekla drży o wnuka, a ja i Adam o Jadzię. Ale, ale, wiecie, czem Adam zabawiał się z hrabiną w sankach? Grali w domino. Doprawdy, cztery partje. Ja im włożyłem do sani pudełeczko z kostkami. Wiem, czem kogo uszczęśliwić.
Wszyscy się śmiali, oprócz Głębockiego, który, skrzywiony, jakby go zęby bolały, pomagał rozbierać się narzeczonej. Ruszono do salonu. We drzwiach Wentzel, idący za Jasiem, poczuł, że go ktoś zatrzymuje za ramię; obejrzał się — był to Głębocki.
— Czego pan sobie życzy? — spytał trochę zdziwiony.
— Parę słów rozmowy.
— Służę.