Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Bez wahania podała mu rękę. Wziął ją i podniósł do ust z uszanowaniem.
— I nic mi pani nie powie? — spytał.
— Wszakże pan żądał milczenia — uśmiechnęła się. — Bał się pan wyroku.
— Prawda. Wiem, co mnie czeka.
— Kiedy pan wie, to proszę czekać — odparła. — Nie zapominam i nie zdradzam niczyjego zaufania, i panu dziękuję za pochlebny sąd...
Tymczasem koń, korzystając z roztargnienia woźnicy, wyrabiał różne sztuki: to się słupił, to galopował, to szarpał, czasami rżał i rzucał się, rozgniewany, że go wszyscy wyprzedzili. Żelazna siła Wentzla wstrzymywała go od rozbiegania, ale zato sanki latały tu i tam po szlaku, jak pijane. Nagle zatoczyły się w zabieg, stuknęły i przewróciły się w zaspę śniegu, nakrywając naszą parę w chwili, gdy Wentzel odpowiadał towarzyszce:
— Po nabyciu Strugi i ja jestem tutejszym obywatelem.
Koń zaczął rwać się i wierzgać, z pod sanek wyrwało się niemieckie przekleństwo i hrabia wygramolił się cały biały, trzymając jednak cugle.
Pomimo swych lakierków i pozoru tylko salonowca, nie stracił głowy. Za nim wyskoczyła panna Jadwiga, ośnieżona, ale nietknięta. Śmiała się.
— Bóg karze pychę. Obiecał pan przodować na kuligu, a tymczasem oto na szarym końcu smutny nas spotkał wypadek. Proszę, ja konia potrzymam, zanim pan ekwipaż doprowadzi do porządku.
— Przepraszam panią za swą nieuwagę. Dobrze, iż nas nikt nie widział. Powiedzianoby, że powozić nie umiem, a tu tylko winien koń źle ujeżdżony i nasza