Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kiwaniu, nie wyglądał triumfujący, ale zamyślony, roztargniony, prawie smutny; zdawał się nie słyszeć swego nazwiska, nie widzieć nikogo.
Tu Cesia przerwała obserwację Jadzi, skubiąc ją za rękaw:
— Czy ty rozumiesz, co się stało? Wszystkie nasze układy w niwecz. Ty z hrabią, hrabina z panem Głębockim... galimatjas.
— Ale ty pewnie z Jasiem!
— Ależ tak!
— No, to jego się spytaj, co się stało.
— Kiedy go niema nigdzie.
— Pewnie gdzieś drwi w kącie. Trzeba było przejrzeć jeszcze raz karteczki.
— Niegodziwiec jeden! Odpłacę mu się, odpłacę!
Jadzia uśmiechnęła się z tego ferworu. Ta para ciągle sobie płatała figle i odpłacała z procentem kłótni. Ale czem ona się odpłaci za żart, który ją kosztował więcej, niż się kto mógł domyśleć?
— Jedźmy, jedźmy! — wołano wkoło, śpiesząc się, jakby się paliło.
Starszyzna pakowała się do krytych sań — dla młodzieży stało kilkanaście jednokonek, panowie otulali damy, służba trzymała rwące się konie; hałas, krzyk, bieganina, tysiące rozkazów, śmiechu, konceptów, nawoływań. Wentzel oprzytomniał o tyle, że wsadził panią Teklę do budy z filuternym marszałkiem.
— Jest dla ciebie „Farys“ marjampolski — rzekła mu na pożegnanie.
— Dziękuję, babciu.
— O! „Farys“ pobije nasze konie — ozwał się Stefan Żdżarski, — chyba mu sprosta „Orlika“ pana Adama.