Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

U jednego stolika starszyzna siedziała nad tarokiem, przy drugim ciągnięto pulkę preferansa, kilku zapasowych czy leniwych kawalerów gapiło się na karty, między nimi Henryk Wolicki, zapalony szuler i myśliwy, z którym się Wentzel poznał na polowaniu w Olszance. Przywitali się serdecznie. Polak zapoznał go z resztą gapiącej się młodzieży. Po chwili rozmowy usunęli się cichaczem do pokoju Stefana Żdżarskiego i, nie dbając o bal i damy, zaczęli ciągnąć djabełka.
Wentzel trzymał bank, rzuciwszy od niechcenia garść złota na stół. Gra robiła się coraz zajadlejsza. Niemiec tracił bajeczne sumy, spokojnie, z uśmiechem, gryząc w zębach cygaro. Niewiadomo skąd na hasło kart zbiegało się coraz więcej graczy. Pokoik zapełnił się frakami, dymem, brzękiem monety, śmiechem — służba kręciła się z winem.
Parę razy wpadł ktoś z sali, wzywając do dam, lecz nietylko nikogo nie ściągnął, ale i sam zostawał, pociągnięty magicznym widokiem złota.
W sali tymczasem kadryl się skończył, tańce szły ospałej, robiło się coraz puściej. Pewnikiem jest, że najlepsi tancerze są ci, którzy nie mają w towarzystwie osobistego interesu, lecz bawią się dla samej zabawy, nie przebierają w tancerkach, nie zasiadają do gawędki z ukochaną lub narzeczoną.
Otóż ci, na hasło djabełka, poginęli jak kamfora. Zostało kilka par, zajętych sobą, zatokowanych, zakochanych. Ci woleli siedzieć gdzie w ustronnym kąciku, przekomarzać się, sprzeczać, śmiać się lub gruchać.
Najcięższy to był kaliber tańczących.
Jaś droczył się z Cesią Żdżarską — grali w zielone i dowodzili sobie nawzajem przegranej; u krzesła