Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O, bardzo proszę oddać mi ją zaraz.
Spełnił rozkaz natychmiast.
— A potem?... — spytał prosząco.
— A potem idź pan i przeproś pana Głębockiego za niegrzeczność wyrządzoną.
— Co to, to nie! — rzucił się rozgniewany.
— Ano, to mnie samej wypadnie to zrobić. Nie mogę kazać czekać na siebie całemu towarzystwu.
— Ja zastąpię pani narzeczonego.
Głębocki położył koniec dyspucie. Znalazł go i przyprowadził prowadzący tańce. Kadryl się zaczął.
Wentzel pozostał na koszu, gryząc wąsy.
Rzeczywiście wiodło mu się niefortunnie.
On, który nie rozumiał, co to jest żądać, a nie otrzymać, był pobity przez jakąś tam szlachcianeczkę; on, którego damy berlińskiego high life’u wydzierały sobie na balach, wodzirej tańców, bohater kotyljonów, ideał tancerza, bohater salonów i klubów, podpierał drzwi w Poznaniu, był widzem, jak ostatni gimnazista, nie wiedział, co robić ze sobą, czuł się śmiesznym.
Chwilę po ostatniej porażce stał na miejscu, patrząc ponuro na przesuwające się pary; pycha jego była upokorzona haniebnie, był wściekły. Chciał wyjechać bez pożegnania, prosto do Berlina, ale był zanadto dobrze wychowanym, a zresztą czuł, że dziewczyna ta, jej wspomnienie, obraz przygnałby go z powrotem z za morza.
— Uhm, żebym cię dostał! — zamruczał zacięcie, śledząc jej zgrabne ruchy w tańcu.
Nagle strzeliła mu bujna myśl. Zawrócił się i poszedł prosto do przeciwległego gabinetu, gdzie się zabawiali gracze.