Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie doszedłem jeszcze w prezentacji do panienek.
— Oto i lokaj. Zanieś lodów hrabinie, ot tam, pod kandelabrem. Chodźmy odetchnąć.
Ledwie zapalili papierosy w gabinecie męskim, wpadł służący.
— Pani z Marjampola prosi panicza.
— Którego? — badał Jan.
— Ja nie wiem: panicza — powiedziała.
Rzucili papierosy i poszli obydwaj, żeglując w stronę strasznej kanapy. Po drodze hrabina Mielżyńska rzuciła im przez ramię z widocznem niezadowoleniem:
— Ach, te papierosy!
— Panie nas mają za drewno! — mruknął Jan.
— Jeśli się ośmielicie grać w karty po kątach, to was nie puszczę na próg w Marjampolu — oznajmiła stanowczo, ale, szczęściem dla ich próżności, dość cicho.
— Zaco? Wujaszek, sędzia i dziekan grają obok, nikt im tego za złe nie bierze — bronił się Jan.
— Ale wam ja nie pozwalam, i basta! Będziesz mi tu dowcipkował! Proszę tańczyć i wstydu mi nie robić! Niech hrabia raczy zapomnieć, że jest Niemcem, i nie afiszuje się z hrabiną... przytem nie zadymiajcie domu.
— Z kimże mi wolno się bawić? — pytał Wentzel. — Nikogo tu nie znam.
— Ach, biedny! Hrabinę odszukałeś prędko; tam ci się podoba, bo nie trzeba hamować języka i na wszystko sobie można pozwalać. Otóż mnie się to nie podoba i nie lubię słuchać komentarzy.
— Hrabinę znam niby. Bardzo miła osoba.
— Nie ciekawam jej cnót. Rekomenduję ci Cesię Żdżarską.