Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To była moja kuzynka — odparł bezczelnie.
Nosek pani Mielżyńskiej poruszył się wątpliwie.
Tiens, tiens! — zaśmiała się złośliwie. — To panu hrabiemu oddają pod opiekę takie kuzynki?
— Czemużby nie? — odparł, czując, że nie potrzebuje się tutaj bawić w katońską cnotę i nie mogąc się oprzeć pokusie pożartowania z szykowną damą. — Czy pani uważała, żem źle wypełniał obowiązki opiekuna?
C’est selon! — zaśmiała się.
— Pani jest bardzo wymagająca. Kuzynka moja była z opieki zupełnie zadowolona.
— Nie wątpię. A jej mąż?
— Czy koniecznie ma mieć męża?
— Niekoniecznie... ale go ma, niestety. Wiem to z kurlisty. Ej, ej, piękny hrabio! Ze mną wykręty na nic...
Pogroziła mu wachlarzem.
— Uznaję się pobitym i obiecuję na przyszłość być szczerym — odparł, kłaniając się.
— Pan nie tańczy?
— Rozmawiam.
— I radbym się uwolnić od rozmowy...
— Nie, chyba do walca z panią.
— I owszem. Lubię walcować, a pan?
— To zależy od tancerki.
— Czy to ma być komplement, czy impertynencja?
— To zależy od tancerki.
Rozmawiali, tańcząc. On był mistrzem w walcu, ona lekka, zwinna i zalotna.