Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do progu pokoju siostry, znosząc cierpliwie gniew jednej i milczenie drugiej.
— Jedźmy naprzód! — zawołał wreszcie.
— A jak się panie rozmyślą? — wtrącił ostrożny Niemiec.
— Ej, nie, widziałem przez szparę robrony na pani Tekli i jakiś biały obłok na Jadzi. Nie rozbiorą się po takiej fatydze nadarmo. Jedźmy, bo nas kasztany rozniosą.
Ruszyli, marznąc sumiennie w balowem odzieniu. Szczęściem, do Żdżarskich było niedaleko.
Dwór oświetlony jaśniał jak morska latarnia wśród śnieżnej równiny, muzyka grała w najlepsze.
— Opuściliśmy introdukcję — żałował Jan, wysiadając.
Na spotkanie gości wyszedł gospodarz domu z synem. Zaczęła się uciążliwa prezentacja. Jan, zdrajca, przedstawił Niemca Żdżarskiemu, uścisnął dłoń jego syna, Stefana, zakręcił się i umknął, korzystając z zażyłości i praw sąsiedzkich.
Wentzel, wchodząc do salonu, ujrzał go w wirze tańczących. Śmiał się swym szczerym śmiechem w jasne oczęta młodej, szczupłej panienki.
— Pewnie Cesia Żdżarska — pomyślał, wzdychając.
Niestety, nie był ani sąsiadem, ani krewnym, ani nawet rodakiem w tem gronie. Zaczęto go, jak ciekawe zwierzę, wodzić od krzesła do kanapy, od kanapy do fotelu, przedstawiać dziadkom, babkom, ciotkom, wujaszkom — nawet księdzu proboszczowi. Co krok nieznane nazwisko, potem jego tytuł, obustronny ukłon, jakiś frazes okropną niemczyzną — i znowu to samo trochę dalej.