Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się to nie podoba, zostaje wolna droga rozmówienia się ze mną jutro, w mojem mieszkaniu. Marsz!
— Rozmówimy się na szpady, panie hrabio Croy-Dülmen! — krzyknął podpiły panicz.
— A choćby na szydła! Jak się panu podoba! — odparł swobodnie hrabia. — Tymczasem żegnam!
Minął napastnika i spytał kobiety o adres. Baron założył ręce w kieszenie i roześmiał się lekceważąco.
— Wylazło szydło z worka, metysie! Warcholska krew twych przodków po kądzieli nie ginie. Jako Niemiec, ja burd nie lubię. Ustępuję z placu.
Po pięknej twarzy hrabiego przeszedł gorący rumieniec; uwolnił rękę kobiety, obrócił się jak ruszony sprężyną,
— Powtórz, błaźnie! — krzyknął zdławionym od wściekłości głosem.
— Powtórzę! — odparł tamten zuchwale. — Jesteś mieszańcem; o tem wiesz sam dobrze i nie ja pierwszy ci to mówię.
— I nie pierwszy odpowiesz za obelgę. Przodkowie moi walczyli pod Barbarossą, byli tak rdzennie Germanami, jak góry Schwarzwaldu i Sprewy; każdy z nas służył krajowi dłonią, głową, mieniem, wszystkiem. Mam krew zmieszaną... ha! Za to ci jutro twoją czystą wytoczę, jakem Prusak!
Głos mu świstał przez zaciśnięte zęby; wziął za ramię przeciwnika i wstrząsnął nim. Przewyższał go o głowę, a uścisk był żelazny.
— Ruszaj pan swoją drogą, bo dalej nie ręczę za siebie. Mogę zapomnieć, żeśmy obaj szlachtą.
Wyraz jego twarzy i ton zmieszały barona i oprzytomniły; usunął się na bok i zginął w bocznej ulicy.