Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A chory błogosławił ich, łącząc oboje w swych prostych życzeniach.
— Bodajże wam Pan Jezus udzielił doli szczęśliwej, żeby wam za łaskę dał szczęście i skarby! Dziękuję, jasna panienko, do śmierci nie zapomnę! I wam, paniczu, żeście tacy litościwi. Magduś, nalej wody na ręce wielmożnym państwu.
Wymyli ręce w glinianej misie i obtarli grubym ręcznikiem.
— W Polsce uważają to za prognostyk kłótni — rzekła panna Jadwiga pierwszy raz wesoło.
— Wszystko, byle nie obojętność — odparł.
Wcisnął w dłoń kobiety garść srebra i wyszli przeprowadzeni błogosławieństwem.
Ledwie oddalili się parę kroków, wpadły na dziedziniec sanki Jana. Na widok tych dwojga, spacerujących tak poufale, Jan zdumiał się.
— Stój! — krzyknął, wyskakując. — Witam, witam!
— Tak prędko? — spytał Croy-Dülmen.
— Z Adamem krótka gawęda: albo milczy, albo słucha, zupełnie jak Jadzia. Nie znam dwóch istot bardziej do siebie podobnych. Spędziliśmy, hrabio, identycznie to poobiedzie, co? Słuchano i milczano.
— Co do mnie, to się mylisz — wtrąciła panna Jadwiga. — Kiedy może mnie kto wyręczyć w bawieniu gości, chętnie milczę; ale, będąc sama z kimś, nie mogę czynić co lubię, więc rozmawiam.
— Bardzo to dla mnie pochlebne — rzekł Wentzel pół żartem, pół serjo. — Nigdy już nie nadużyję pani grzeczności, choćby na rozkaz babuni.
— Proszę pamiętać — mruknęła po swojemu, posępnie; blask znikł, była znowu chmurna i surowa.