Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zmęczona bezustannem szyderstwem i pogardą! — zawołał gwałtownie.
— Oto jest stajnia. Są to powozowe konie pani Tekli, młodzież i część roboczych. Reszta w pracy — powstrzymywała jego zapęd tem arcyprozaicznem objaśnieniem.
Rzucił się niecierpliwie.
— Wierzę ślepo w doskonałość marjampolskiej gospodarki. Niech mi pani odpowie.
— Ślepa wiara w doskonałość gospodarek jest właśnie pana grzechem, jakem uważała z rozmowy z babką. Gdzież poprawa?
Pends-toi, brave Crillon! Pani jest sroga, jak Katon.
— Wypełniam polecenie pani Tekli. Służę panu za przewodnika. Pójdziemy do browaru.
— Służę pani! Cóż robić! Zobaczymy, kto z nas dwojga więcej okaże: czy pani w uporze, czy ja w cierpliwości.
— Nie jestem wcale upartą i nie rozumiem zastosowania tej wady w stosunku moim do pana.
— Czyż to nie upór w okazywaniu mi tak odstręczającej niechęci i lekceważenia? Inna, na miejscu pani, dałaby się ułagodzić i wzruszyć moją wiernością i pracą.
— Mój panie, nie okazuję ani niechęci, ani lekceważenia, tylko to, co czuję: najzupełniejszą obojętność. Co zaś do wierności, tej ani potrzebuję, ani żądałam; a praca powinna sama z siebie dać panu zadowolenie, jeśli istnieje rzeczywiście.
— Pani mi pozwoli nie wierzyć w obojętność.
— Zostawiam zupełną swobodę wiary i niewiary. Pan jest człowiekiem bardzo szczęśliwym.