Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Babcia mnie nie potrzebuje? — rzekła — Pójdę odwiedzić Wincentego.
— Dobrze, dobrze, tylko zabierz go ze sobą. Nie mogę patrzeć na taką karykaturę. Pokaż mu nasz ład, niech powącha choć raz w życiu zacier wódczany. Fe, niedorajda, hultaj, pustak! Pięknie on urządzi Marjampol, gdy mnie nie stanie!
— Ależ babciu! — bronił się skonfundowany.
— No, no, no! Idź już sobie! Pewnie przyjechałeś bez futra. Niech ci Walenty da kożuszek Jasia. Nie fanfaronuj na mrozie.
Jeszcze za drzwiami wołała o nierozwadze.
— Był to feralny dzień, gdym panią poznał — rzekł na ganku do swej pięknej towarzyszki, biorąc z jej ręki pakiet szarpi i arnikę, — od tej chwili znoszę ciągle porażki. Nikt tu nie ma miłosierdzia dla mych usterek i słabości. Same upokorzenia!
— Nie trzeba ich było wywoływać zawiązaniem stosunków i znajomości — odparła, idąc naprzód.
— Istotnie, byłoby to lepiej — rzucił, rozdrażniony tem jawnem lekceważeniem.
— Fakt nabycia Strugi jest w takim razie bardzo niekonsekwentny.
— Czy pani nie chce, bym kupował?
— Nie mam w tym względzie żadnego osobistego zdania. Znajduję tylko, że kto cierpi upokorzenia, powinien je albo znosić cierpliwie, jeśli chce się poprawić, albo usunąć zupełnie, gdy go to tylko drażni i obraża. Nie lubię wątpliwych pozycyj i utyskiwań: to broń i położenie słabych istot.
— Zawsze krytyka i potępienie spotyka mnie z ust pani. Jeśli pani chodzi trochę o moją poprawę, to proszę być łaskawszą. Najsilniejsza wola upadnie,