Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wtem drzwi z za kulis otwarły się znowu, w głębi huczały śpiewy i śmiechy — wychodzący zajrzał w korytarz.
O Je, O Je, O Je! — lamentował szwajcar.
— Kogo tam mordują? — krzyknął głos, na dźwięk którego Jan wykrzyknął rozpacznie:
— Ratunku, hrabio! Te plugawe Szwaby zaduszą mnie w tej norze!
Nim skończył, Croy-Dülmen już mu był u boku i uścisnął serdecznie. Napastnicy zmykali chyłkiem, szwajcar uchylił kapelusza.
Kreuz-Element! — klął hrabia — A to awantura. Skąd się pan tu wziął? Z drogi, hołota! Aaa, to ty, Auguście! Jest szampan? Czemuś tego pana nie przeprowadził? Dummes Tier! Proszę, proszę, panie Janie! No, nie poturbowali cię zbytnio?
— No, nie. Żebym miał prawą rękę, tobym się ja im dał we znaki. Ha! dobiłem portu! Trzy dni szukam pana hrabiego.
— Co się stało? Przecie nie żadne nieszczęście u was? — spytał hrabia niespokojnie.
— Ej, nie! Mam tylko polecenie od babki, ale nic nie nagli. Nie będę tem hrabiemu przerywał zabawy. Rozmówimy się jutro, bylem tylko dostał audjencję!
— Ależ jestem na rozkazy wszystkich z Marjampola. Co prawda, karnawał to gorączka.
— Wiem coś o tem i nie przeszkadzam. Jutro przyjdę o południu do pałacu.
Unsinn! Chodź pan tam, zabawimy się. Będziesz pan wyglądał istotnie jak Orfeusz w piekle. Es geht flott!
— Widzę, widzę. Istna wieża Babel! — śmiał się Jan.