Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A ot tam, w garderobie. Ale ja lecę, proszę darować!
Wyrwał się i pobiegł, skacząc po trzy stopnie. Jan ruszył, gdzie mu wskazał, źle oświetlonym korytarzykiem, aż do drzwi, u których stała straż teatralnego sanktuarjum, olbrzymi woźny.
— Proszę mnie puścić za kulisy.
Verboten — była lakoniczna odpowiedź.
— Masz talara.
Verboten.
— No, to daj moją kartę hrabiemu Croy-Dülmen.
Verboten.
— Ażebyś się zadławił swojem verboten! Puszczaj bo stracę cierpliwość!
Gehen Sie zum Kuckuck!
— Ty sam tam pójdziesz, szympansie! Mam interes bardzo pilny do hrabiego.
— To nie czas na interesa. Karnawał!
Sprzeczka stawała się żywą. W Polaku zaczynała grać krew słowiańska. Szwajcar wojował flegmą.
Du Haderlump! — huknął Chrząstkowski — Ty mi jeszcze radzić będziesz!
Porwał Niemca za ramię, odrzucił na bok.
Mord! Skandal! — zaryczał olbrzym.
Na to hasło drzwi się otwarły. Kilku liberyjnych lokajów skoczyło z pomocą.
W mrocznym korytarzyku zakotłowało się jak w garnku. Jan jak odyniec począł się szamotać i bronić, klnąc po polsku; lampka zgasła, mrok rósł. Ktoś pobiegł alarmować policję. Gruby szwajcar wył nieludzkim głosem:
Mord! Mord! Mord!