Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dziło ją szczekanie. To pies znalazł jej trop i szedł za nim, radosny. Dopadł i lizać ją począł po twarzy — skomlał i piszczał z uciechy.
Rozbudziła się i dźwignęła z trudem. Pies pobiegł naprzód — ona ledwie żywa wlekła się za nim.
Tak ją doprowadził do Wieszańca. Nie miała siły rozpalić ognia, położyła się jak drewno.
Ale po godzinie zerwała się.
— Niedoczekanie twoje! — zamruczała zuchwale, wyciągając pięść do tej niewidzialnej, a strasznej doli. Udławisz się ty mną i zczezniesz, a nie zeżresz mnie, a ja cię zadławię — jędzo!
Rozebrała się ze szmat przemarzłych, zzuła postoły, rzuciła się z zawziętości drwa rąbać, rozpaliła ogień. Tedy się wyprostowała i wciąż mówiąc z tą jedyną towarzyszką i panią swoją — zaczęła jej urągać.
— Zabrałaś mi jego, myślałaś mnie podeptać — oto stoję — i nawet nie słyszałaś mego wycia po nim. Wygnałaś mnie nagą i głodną i bosą w te czabary, chodź, zobacz, jako stoję. Chodź zaśpiewam ci — nie zaszlocham! Plwam na ciebie, a nie dygocę ze strachu. Mocnaś — powiadają — ale nie dla mnie. Idź won, bo ja cię tu zakopię obok tego nieszczęśnika — coś zamęczyła.
Ja się twoich pazurów nie boję! Won idź!
Byłam w twoich pazurach i pod twemi nogami wówczas, w borze, kiedy on mnie podniósł, teraz drwię z ciebie, dwoje nas jest. — Nie zaczepiaj.
Roześmiała się.
— Z Bogiem zadzierasz, wiedźmo dyabelska!
Przystawiła garnek do ognia — usiadła u kądzieli.