Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/84

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie i czekał i powitał radośnie. Kazała mu przodem iść, bo śnieg zasypał ślad i mogła łatwo wpaść w oparzeliska. Tak we dwoje, o szarym świcie zapadli w gęstwiny łozy i dążyli do kryjówki, już niewidzialni dla ludzkiego oka.
Nowe schronienie Pokotynki było pałacem w porównaniu do ziemianki w Chlewcach. Miało pułap i całą strzechę, komin i piec. Gdy ujrzała tę chatę po męczącej wędrówce, zygzakiem w śród łóz, gdy ją powitały skrzeczeniem sroki, uśmiechnęła się radośnie i pies poszczekiwał z uciechy.
Wewnątrz panował wieczny mrok i dawno ogień wygasł, ale już się kobieta zagospodarowała i bezpieczna z powodu zadymki rozpaliła prędko ognisko. Nie chciała nawet wypoczywać, nastawiła garnek z wodą i poczęła sporządzać sobie prząśnicę. Rupiecia drewnianego pełno było po kątach, siekierą i nożem umiała robić, wnet skleciła niezgrabny pałąk, uwiązała doń lnu, zaczęła strugać wrzeciona. Zakipiała woda, rzuciła w nią mąki i soli i dalej pracowała. Ani się obejrzała, jak zmierzchło, mało co zjadła, nakarmiła psa i poczęła prząść.
Z nicią biegły myśli i urojenia. Samotność była pełna i żywa i dźwięczna, nie ciążyła kobiecie. Pies się wyciągnął w cieple ogniska, a ona dumała, że już ich troje jest w tej pustce.
Za ścianą wicher wył i rozlegały się jakieś ponure szumy, chichoty, poświsty, nie słyszała. Nagle pies głowę podniósł, zawęszył, zerwał się, począł do drzwi się dobijać.
Wstała, otworzyła mu i ujrzała na niebie wielką czerwoną łunę. Gdzieś daleko była wielka pożoga.