Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie. Znać jeszcze na ziemi w progu, gdzie onego zakopali, pies ciągle tam węszył i wył z początku, teraz już nie dba. Co ma straszyć, codzień od niej pacierz ma i nie ukrzywdziła go przecie! Nawet i myśli nie ma! Rano zaraz do kosza idzie, musi lód obrąbać, a jak ryby niema, trzeba się starać innej żywności — na sroki sidła stawiać, albo pod lodem ryby upatrywać, czasem cały dzień nic się nie uda. Pies ją ratuje. Nauczył się polować na swoją rękę i przynosi jej często zająca, albo kuropatwy. Pewnie aż o parę mil chodzi za tem, a taki mądry, że gdy wieczorem garnka u ognia nie widzi, to zaraz na całą noc rusza. Raz przyszedł cały okrwawiony, musiał z wilkami się spotkać.
— I wcale ci nigdy nie straszno?
— Nie. Czego? Ludzie nie dojdą!
Pokręcił głową Marek. Coraz to więcej żałował kobiety i serce do niej czuł. Więc, skończywszy jeść, począł szukać po półkach i dał jej kilka doskonałych włosianych wędek i włosienia na sidła i oścień do bicia ryb i iglicę do wiązania sieci.
Poczęli się zbierać do drogi. Pokotynka zarzuciła na plecy ciężko ładowną płachtę, rybak zatlił fajkę, zgasił kaganek, dźwignął na ramię swój tłomok, wziął pałkę, żelazem okutą do lodu i wyszli. Miasteczko już spało, noc była ciemna, zeszli na rzekę i rozpłynęli się w mroku. Śnieg polatywał, ale bez wichru, mieli dobrą drogę. Gdy się znaleźli w pustce, zaczęli gawędzić. Pokotynka szła przodem, prowadząc, on jej opowiadał nowiny z miasteczka i dworu.
— Mereczanka onegdaj zmarła. Hulała w Święta, mróz objął, mało co poleżała i doszła. A we dwo-