Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie straszno ci tam samej?
— Jaż nie sama już teraz! Ale trzy tygodnie się przebierałam zanim wszystko zniosłam. Oj — jak było ciężko! Najgorzej z pławicą!
— Przewlokłaś? — toś ty silna jak koń. A dawno chleb się skończył?
— Już z miesiąc.
— Cóż jadłaś?
— Kosz na ryby mam. Czasem się co znajdzie, sidła też stawiam na sroki, pełno ich tam w łozach. Najnudniej było bez soli, a już najciężej bez roboty. Żebyście mi przędzy dali konopnej, sieci bym wam nawiązała dużo przez zimę.
Zadumała się chwilę i spytała:
— Gadają co ludzie o moim? Gdzie ci jest?
— Pewnie jeszcze w turmie, bo jeszcze świadków na sąd nie wzięli. Chyba z wiosną sąd będzie. Oni się tam nie kwapią. To ty chcesz, żeby mu pieniądze zawieźć? Dużo masz?
— Czterdzieści siedm rubli, jeśli owych za mnie nie chcecie. Nie chciał on ich brać i będzie pewnie pytał skąd je macie. To powiedźcie, żem ja poszła na dobrą służbę, że mi lekko i wygodnie, warzone i pieczone mam i w cieple pościel moja, że mi nic nie potrzeba i przeto odsyłam. Nie moje to pieniądze, a jego. A już uchowaj Boże nie mówcie, żem brzemienna!
— No, a pocóż tyle łgać mam?
— Bo inaczej nie zechce pieniędzy wziąść i będzie się troskał o mnie, a troski mu dosyć własnej. Powiedźcie mu tak: Pokotynka ręce wasze całuje i pozdrawia z duszy — i odsyła wasze pieniądze, bo pomyślnie jej jest i wygodnie. Ino zachowała waszą