Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dali królową być miast matką — tobym ino się zaśmiała, jako z drwin. Nie biednam ja, ani głodna, ani smutek niema do mnie przystępu, ani zajrzę komu. Dają ludzie chwałę i złoto, pierścienie ślubne i nazwę — i poważanie małżonkom, a macierzy nic nie trzeba, taką ma w sobie moc i szanowanie! Samam w gnieździe, a przecie będzie moje dziecko i silne i zdrowe i nie dostąpią doń żądze złe i niedola, chyba przez mego trupa.
— Moja Krysta brzemienna zmarła! — zamruczał chłop ponuro.
— Bo wśród ludzi była. Szydzili z niej i drwili, wyście karali, sromała się i gryzła. Zeby miast was matkę miała żyjącą, ostałaby przy życiu. Niema ci miłowania, jako matczyne, ni politowania, jako macierzyńskie wnętrzności, i nie sierota, kto macierz ma.
Marek siedział z głową pochyloną.
— Bielak ją Jasińskiemu naraił! — warknął.
Zatrząsł się na wspomnienie, pięści zacisnął, coś niezrozumiale zamruczał, potem wstał, wyszedł przed chatę i wrócił po chwili.
— Pusto, ludzie śpią. Bezpieczniej ci tutaj. Spoczniesz, na dzień zaprę cię w komorze, jutro nocą wrócisz. Trzeba ci czego?
— Ja tu do was z wielką prośbą przyszłam.
— Przyniosłam, ile mam pieniędzy, żebyście do niego pojechali i odwieźli. On ci tam bez grosza! Chciałam już dawno, ale się bałam pokazać, a ledwiem przed kolendą pewne schowanie dostała.
— Gdzież to?
— W Wieszańcu!
— Nie może być! Dobrnęłaś!
— Trzeba było. Ziemianka się zawaliła.