Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tego ci tylko brakowało! I czego ty się, głupia, śmiejesz jeszcze — uciecha ci będzie!
— Myślicie, że nie! Boga nad sobą czuję! Jużci teraz pewna jestem życia i wytrwania. Nie zagubił mnie chce Pan Bóg, kiedy mi człowieczą duszę zawierzył na chowanie. Jużem nie Pokotynka, nie poniewieranie i pośmiewisko.
— Ale — wielmożna pani, małżonka pana Szczepańskiego! — drwił chłop, spluwając.
— Memu dziecku — starczy macierz. Takie ci będzie miłowane i szkodowane i chronione, jakby najwielmożniejsze. W borowych i pustynnych lęgach, ino matki są, a przecie żyją i nie marnieją nawet wilczęta na kępie wśród błot, choćby i wilka ubito. Nic trwożnam wcale, inom szczęśliwa!
— Jak ci tam tak dobrze i bezpiecznie, pocoś tu przyszła, do ludzi. Było z wilkami siedzieć. Ale cię głód przypędził, co? Pewnieś chleba dawno nie widziała, a z kartofli już i łupiny zjadła. Gdzież ty się schowała? No, rozdziej się ze szmat — pojadaj krupnik i gadaj!
Udobruchał się chłop. Zdjęła go litość dla kobiety i uznanie, że tak dzielnie znosiła to, co mu się zdało nową niedolą.
— Jednakże ty nie szelma! — dodał. — Będzie ci z dzieckiem jak z kamieniem u szyi — a ty go szkodujesz. Nie szelmaś ty!
Kobiecie nabiegly łzami oczy i ubarwiły się krwią policzki zapadłe i rozwiązał się jej język i dusza cała, pełna szczęśliwości, wybiegła na usta.
— Nie wiem ci ja — jako innym jest! Mnie się zda, że mi to dziecko będzie jako złota na głowie korona i jako śpiewanie niebieskie i wiecie, by mi