Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

do Szyjacza, stamtąd szedł, zapadał często, ale że było to w lipcu i sucho, więc dobrnął do młyna. Mówił, że ptactwo się tam lęgło, nietrwożne, i że w chałupie tylko szyb brakło. Jakby przeczuł, że jego dobro ona tam ukryje.
Gdzie on teraz nieborak! Łacniej jej swobody bronić i nawet przez topiele brnąć, jak jemu gnić w niewoli. Niewinny był, przysięgła by na to, żeby jej mówić dał, w sądzie świadczyć, ale nie dał, taka wola jego była, tak chciał, nie jej myśleć dlaczego? — było snać tak sprawiedliwie i prawdziwie, kiedy on chciał!
Skończyła robotę i zapatrzona w ogień dumała dalej. Na dworze szalał huragan wichru i śniegu, który się wciskał do nory przez szpary drzwi i dachu i dym ogniska słał po ziemi, a Pokotynka myślała, jakby rada szła w tę wichurę, żeby był rzekł: „chodź za mną“.
Objęła rękami kolana, złożyła na nich głowę i zapłakała nie nad swoją dolą, ale nad jego nędzą i tak ją wreszcie sen zmorzył.
Było już około Gromnic i mrozy tęgie ścisnęły ziemię. Marek rybak spał na piecu kożuchem przykryty, gdy go zbudziło lekkie stukanie w szybę. Wśród nocy to było. Przecknął się i nastawił uszu, znowu skrobanie w okienko. Wstał tedy, zapalił kaganek i wyjrzał w sień, stukano do drzwi.
— Czego tam! — zamruczał niechętnie.
— Otwórzcie! — z cicha ktoś odparł.
Przekręcił skobel i aż zaklął z podziwu.
— A ty tu skąd? Żyjesz!
Pokotynka wśliznęła się do chaty. Usta miała sine i tak przeziębła, że na razie nic mówić nie mo-