Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ktoś wszedł do szynku i zawołał:
— Gadają, że już ją pojmali. U Lejbowej uradnik znalazł w alkierzu pod ławką. Ot, ma szczęście,, dostanie dwadzieścia pięć rubli.
Marek wstał i splunął.
— Bydło wy! Smoły piekielnej wam!
Poszedł do Lejbowej — i odetchnął, bo wieść okazała się fałszywą. Tedy zawrócił uspokojony do domu.
Cieszył się, nie przez życzliwość dla Pokotynki, ale przez nienawiść do Bielaka, który go za kradzieże i rozbój już dwa razy zapakował do więzienia. Marek zaś kradł siano, drzewo i wypasał swe krowy na dworskich łąkach, a w razie zajęcia w szkodzie, bił dozorców i krowy wykradał z aresztu dworskiego. Nie miał tego za przestępstwo, odsiedział karę jako bezprawie i krzywdę i zaprzysiągł Bielakowi zemstę.
Wiedział, że gdy raz jeszcze zasłuży na sąd, kara będzie bardzo ciężką, więc nie kradł już i krowy sprzedał, ale o odwecie nie zapomniał. Czekał tylko stosownej chwili.
Pokotynka bardzo sprytnie wyszukała sobie powiernika i opiekuna.
Była już głucha noc, gdy wrócił do chaty.
Zapalił kganek i wtedy z podziwem zobaczył na stole gromadę srebra, obliczył, było właśnie tyle, ile Pokotynka została dłużną — pokręcił głową.
— Kamienna baba. Ile ona drogi dziś obleciała. I w miasteczku snać była i pewnie już podsłuchała, co się dzieje! Teraz się przyczai. Zuch baba!
Pokotynka istotnie była w miasteczku.