Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A ot komisarz daje temu, co ją złapie i do policyi przyprowadzi. Ukradła mu jakieś papiery, i pieniądze, wczoraj, kiedy był na pogrzebie. Policya już przetrząsała całe miasteczko, zginęła bez śladu, szelma.
Marek ramionami ruszył.
— Nie widziałem jej i szukać nie będę. Ja nie ogar Bielaka.
— Złapią ją i bez was. Tyle pieniędzy!
Żyd rybę zabrał Marek ciekawy, co słychać, poszedł do Zelmana na piwo Szynk był pełny i opowiadano coraz to nowe historye o morderstwie Jasińskiego i o kradzieży Pokotynki.
Kilku pijaków odgrażało się, że ją odszukają, inni ręczyli, że uciekła za Szczepańskim i tam ją policya weźmie, ogół przecie był życzliwie dla kobiety usposobiony i drwił z Bielaka i pogoni za jedną marną babą.
Że ukradła, nikt się ni dziwił, ani jej miał za złe, bo mówili:
— Jakimże prawem Bielak rzeczy Szczepańskiego i jej szmaty zagrabił. Toć trzy furgony pełne zabrali z leśniczówki i chudobę do dworu zapędzili. Do serca jej doszło! Onaż tam pracowała i harowała, a na zimę nagą i głodną wygonili.
— Bo i prawda! — potwierdził Marek.
— Chce się Bielakowi by baba zdechła z głodu, a przecie najmarniejszemu stworzeniu miło żyć. Albo to jeszcze prawda, że ona pieniędzy wzięła — widział to kto! Bielakowi człowieka żywcem zakopać — to zabawka. A taki pies będzie, kto tę babę wyda, połakomi się na te pieniądze, bo ona nikomu krzywdy, nie zrobiła.