Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

trzysta rubli sobie weźcie, coście mi dać chcieli — ino papierów tych mieć nie będziecie — żebyście spokojnie nigdy nie zasnęli — i nie poweselili się w duszy, aż po kres żywota waszego!
Rzucił się ku drzwiom, chciał ją zatrzymać — odepchnęła go, wyskoczyła na ganek, i znikła.
— Teraz mi drogami nie chodzić, dnia nie znać, ludzi nie spotykać! — myślała, przemykając się jak cień wśród drzew parku. Będą gonić, będą tropić — ubije on gdy dostanie, policya nie puści na wolę jak złapie. Teraz mnie ludzkie oko nie powinno widzieć. On katorżnik, ja zbieg — dobrze i tak! Uchowam mu te papiery! A teraz nie oglądać się za siebie, ino żyć jakoś trzeba, i skryć się trzeba, a tu zima idzie. Zadumała się. Była w tej chwili tylko zwierzem ściganym, głodnym — rządził nią tylko instynkt zachowawczy, czujność, przebiegłość.
Zaszyła się w łozy nad rzeką i dumała.
Pies się do niej przytulił, i zapiszczał, liżąc po rękach; od dwóch dni nikt go nie karmił.
— Do chaty wołasz — miska ci się roi, pełna — rzekła, głaszęząc. — Niema chaty, ni miski — naści!
Miała w zanadrzu kawał chleba — dała mu — sama nie jadła, nie czuła nawet głodu, ni zmęczenia — bo wiedziała, że czeka ją jeszcze przed spoczynkiem daleka droga.
Wydobyła z zanadrza szmatkę, i przeliczyła ile jej zostało pieniędzy z owych pięciu rubli. Miała jeszcze około dwóch rubli. Odetchnęła z ulgą, spojrzała ku miasteczku.
Zapalały się w niem światełka po oknach. Pokotynka zeszła ku rzece i szła jej brzegiem. Wie-