Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Na twarz jej rzuciła się cała krew serdeczna.
— Nie wiecie, panie! — wyjąkała, czując, że traci i strach i wstyd, i pamięć kim jest, wobec jego dotknięcia i spojrzenia i zmienionego głosu.
— Waszam, panie, wasza!
Zarzuciła mu ręce na szyję, i poczęła namiętnie całować, a potem wyrwała się, i uciekła przed siebie w las bez pamięci, oszalała.
Gdy teraz przypominała tę chwilę, zakryła twarz rękami i płakała ze szczęścia.
Taką duszę miała miłosną i wdzięczną, takie w kochaniu zapamiętanie, i taką niedolę.
Ale ten umiłowany nie ukrzywdził jej i nie sponiewierał, dobry był — tylko posępny, małomówny, myślą zawsze daleki i obcy.
No, bo czyż mógł — on — Pokotynce się zwierzyć, laskę czynił, że się miłować pozwalał i służyć...
Oj latoż to było, lato! Nadto dobre i słodkie i jasne. Teraz-ci mu koniec. Teraz-ci wraca czarna; niedola i troska. — inna dumka!
Kobieta powstała, ogarnęła się chustą, zawołała psa. Ranek daleki był jeszcze, ale poszła odważnie w tę ciemność — wróciła jej moc na myśl, że temu skazanemu ona jedna została teraz opieką i przyjacielem.
Jeszcze nie świtało, gdy doszła, do leśniczówki.
W domu spał jeszcze Nowicki z rodziną. Pokotynka dostała się do obórki — wdrapała się na strych — do siana — znalazła tam schowany tłomoczek szmat — blaszane pudełko, z zebranymi przez siebie pieniędzmi, i wyniosła to na podwórze. Chwilę myślała, gdzieby ukryć, i wreszcie ruszyła w las, bez drogi, w gąszczcze świerkowe i tam przepadła.