Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tego psa pańskiego — oczy by sobie dała wydrzeć — żeby głodny był, serce bym mu swoje wypruła, a ja mam iść do ludzi. Mnie się zda teraz moja ślina nazbyt czysta — by na nich plwać.
— Czyś się upiła, Magda, że tyle gadasz? — rzekł życzliwie, i położył dłoń na jej głowie.
Spojrzała ku niemu, a miała twarz jak w łunie słonecznej jasności.
— Nie ja gadam — dusza mi gada. Takem leciała do dom radośnie — tak mi słodko i wesoło. Niech pan daruje śmiałość. Nie piłam nawet kropli piwa — ot głupiam i prosta baba!
— Dobraś mi taka. Wracaj-że do dom, twój jest.
Szli chwilę w milczeniu.
— Cóżeś tak ścichła? — spytał z uśmiechem.
— Ot myślę — żeby pan na swoje poszedł.
— Jakto? Na swoje?
— Żeby pan nie służył. Nie na pańską naturę takie życie, a jeszcze tutaj, pod Bielakiem. Żeby pan bodaj tysiąc rubli miał, na dzierżawę poszedł — innaby dumka była, inna ochota. A tu co? Nie oduczy pan Bielaka kraść, ani go powstrzyma — ino się pan gryzie, robaka nosi pod sercem! Żeby ino tysiąc rubli!
— Ani ich chcę zbierać. Poco mi!
Machnął ręką i szedł, patrząc w ziemię.
— A ja zbiorę tysiąc rubli. Żeby ino pan pozwolił.
— Zbieraj, kiedy cię to bawi — mruknął, już myślą gdzieindziej, obojętny na wszystko.
Pokotynka zaczęła zbierać, grosze, miedziaki, za jaja, masło, kury, raki, rybę. żydówki poznały drogę do leśniczówki i odwiedzały ją często. Szcze-