Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ano, że jak pan mnie wygoni, to do niej się zgłoszę.
— To idź choć zaraz! — Czy ja cię gwałtem trzymam? Przezimowałaś — idź do ludzi, na lato.
Spojrzała nań przerażona, tchu jej zabrakło z lęku i zgrozy.
— Panie, sokole, nie wyganiajcie mnie od siebie — wyjąkała rozpacznie.
— Ja ci nie dam ani pięćdziesięciu rubli, ani lekkiej służby, ani wesołości. Kiedy ci się lepiej trafia, to idź! Będziesz mi potem wymawiać, żem ci dolę popsuł! Poco mi to!
— Ja od pana pójdę chyba na stryczek, albo w Horyń pod most.
— Zdurzałaś!
— Nie, panie. Dur mnie odstąpił w borze, wtedy jak mnie pan podjął z ziemi. Pięć lat ja nie człowiek byłam — onucza na żydowskim śmietniku. Pięć lat głodna byłam, bita i pędzona — wtedy tylko szczęśliwa, jak pijana do bezpamięci. Nie było na mnie czystej ni całej szmaty — nie było na jedną noc własnego barłogu — nie mogłam ja rzec nikomu — nie chcę — nie miałam ludzkiego imienia, ni woli — ni słowa, ni obrony. Pięć lat, panie, takiego duru i zapamiętania — takem siebie karała, takci mnie żal i szaleństwo wciągnęło — jak na złych błotach topiel chwyta, ciągnie, pęta, aż połknie — aż usta brej czarny zaleje. A pan mnie z tej topieli, z tego gnoju, śmiecia do chaty swej przyniósł — mnie — Pokotynkę — zarazę, zdychające zwierzę plugawe.
Oj, panie, ja nawet tej szmaty czystej, co mi ją pan dał — nie dam nikomu tknąć — jabym za