Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Taka niewielka — okrągłej twarzy, z rozciętą wargą.
— Taka.
— To i dobrze! — zaśmiała się dziwnie baba,, poszła do Jaśka, za piec, i poczęła go pieścić.
Aż nagle spytała:
— Nagadała ci na mnie? Co?
— Nagadała! — odparła lakonicznie Magda.
— No, i cóż ty? Zlękłaś się? Uciekniesz?
— Nie. Znałam ja takich, co ludzie zbójcami osądzili — a czyści byli — i w chwalbie ludzkiej będących — a czartu zaprzedanych. Jeśliście źli — gorze wam — nie mnie. Jaśka mego miłujecie — matką was zwać będę — nie Złydnią.
Stara wyszła ku niej, patrzała jej bystro w oczy.
— Rzeknij mi — matko! — ozwała się głucho.
Magda postawiła na ławie miskę krupniku, położyła obok łyżkę.
— Powieczerzajcie, matko! — rzekła.
Stara się trzęsła, drgała jej cała twarz.
— Co wam takiego?
— Nic! — wyjąkała. — Nie słyszała ja tego słowa — jak żywot długi. Lubo mi stało!
Usiadła na ławie.
— Mówili mi, doniu i gołąbko, mówili młodyco — i żono — a potem babo, a wreszcie wiedźmo — Hanka ja była krasawica, i Symonieha bohatyrka, i Złydnia straszna. Ot, doczekała się, że mi matko — rzekli. Oj, długo czekała! Skąd tobie to słowo przyszło?
— Za moje dziecko, coście jak rodzone przygarnęli!
— Nu — ja tobie za to oddam. Ja pamiętna!