Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

póki we wsi z mężem żyła — nic słychać nie było — dopiero jak stary umarł, a bracia ją odsądzili od pola — pokazała, co umie. Ci bracia jużby radzi teraz do niej z pokłonem iść. Zgubiła ich do cna.
Pokaleczeli wszyscy, pokręciło im ręce i nogi — dzieci wszystkie padaczkę cierpią, bydło zdycha — zboże nie rodzi — robactwa i myszy nasiane po budynkach. Dnia i nocy nie mają spokojnej.
Przychodzili prosić — oddawali połowę pola — nie zechciała ich słuchać. Po sto lat żyć będziecie — zapowiedziała — sto lat przepadać. Albo to oni jedni! Kto złe słowo jej rzeki — przepada — kto jej czego odmówił — przepada. Aż taki lęk po okolicy poszedł — że teraz każdy przed nią drży. Sam pan jej tę smolarnię dał, kiedy ino poprosiła — same naczelniki ją obchodzą. — Tyle spokoju co zimą — jak w świat idzie. A nie w świat — ale pod ziemię wtedy idzie — do złego w gościnę. Powiadają — że nie umrze — aż za sto lat! Ot — komu służycie!
Magda słuchała w milczeniu, szmaty piorąc u studni. Strach ją ogarniał, a zarazem poczucie, że tutaj od ludzi najbezpieczniejsza. A zresztą — Jasiek chrzczony był — i medalik Częstochowski miał na sobie, baba mu go nie zdjęła, sama wieczorem pacierze odmawiała. Bajki o czarcie! — Kobieta przesiedziała parę godzin, dziwy prawiąc, wreszcie widząc, że się wiedźmy nie doczeka, lamentując odeszła, a Magda poczęła wieczerzę warzyć, i tak ją baba zastała o zmroku.
— Był tu ktoś! — rzekła zaraz w progu.
— Była kobieta, czekała na was — o leki dla dziecka.