Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Co wam się roi? Takie zbytki! — zaśmiała się Magda.
— Nie twój kłopot — mruknęła stara.
Magda skopała kawał ziemi i zasadziła kartofle. Baba je w worku przyniosła — potem i lnu woreczek. Wogóle wałęsała się gdzieś po całych dniach — przychodziła obładowana, i resztę czasu bawiła się z dzieckiem. — Czuć było, że je kocha, że przepada za niem — o Magdę wcale nie dbała. Pewnego dnia, gdy baby nie było jak zwykle — przyszła do budy kobieta wiejska, i na widok Magdy przeraziła się, zdumiała, ledwie po chwili odzyskała swobodę.
— Co wy tu robicie? — spytała.
— Z babą żyję!
— I dziecko macie! — kobieta pokręciła głową. — To wy z daleka! Jakże wy do Złydni przystali?
— Do jakiej Złydni?
— Ano — po tej wiedźmy. Toć jej zły służy, jak pies. Jak na dziecko spojrzy, to już mu nie długo żyć. Co ona narodu już wygubiła, to nie zliczyć.
— A zaczemże wy do niej przyszli?
— Z biedy. Onegdaj szła ulicą — chłopak mój maleńki się bawił, zaczepiła go, pogłaskała, i poszła. A dziecko już o swoich siłach nie wróciło do chaty — przynieśli ludzie — i ot — dochodzi. Przyszłam — może wykupię. Jedno mam! Bylo wam lepiej u cygana służyć — jak u takiej. Zobaczycie!
I rozgadawszy się, kobieta prawiła straszne rzeczy — szeptem, oglądając się trwożnie, zaklinając by nie zdradziła jej przed wiedźmą.
Złydni ojciec wielkim znachorem był, ale ona taiła długi czas, że praktyk swych ją nauczył. Do-