Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Toć go nie krzywdzę, ani ci go wypominam. Źle ci. Niech się zdrowo chowa i rośnie.
Potrząsnęła głową.
— Nie między ludźmi mu się chować i rosnąć.
— Tyś niespełna rozumu. Gdzież go ukryjesz? I po co?
— Nie gniewajcie się, tatusiu. I mnie i jemu trza stąd iść. Znam ci miejsce, gdzie ino ptaki i zwierz się gnieździ — tam dla nas życie i dola. Posłużę wam póki on malutki i bez rozumu, a potem precz pójdę — muszę. Nie rzeknie mu tam nikt na matkę, że łajdaczka, nie nazwie go nikt bękartem — nie nauczą go przekleństwa i kłamstwa i bezeceństw wszelkich jako tutejsze dzieci umieją. Żeby Hipkowy syn był — niechby na draba rósł, ale jego ojciec nie drab był, i jemu nie drabem zostać. A jakże go wśród ludzi od nieszczęścia upilnuję — jaż jemu za ojca i matkę — sama.
Tak klęcząc u ojcowskich kolan — mówiła mu wszystko — co przedumała w samotności, a Kałaur zrazu zagniewany — słuchał i rozważał. Głupia, szalona Magda — skąd jej taki rozum przyszedł. Będzie tak i musi być — niema rady. Ale też i nie można puścić ją w świat — na zmarnowanie. Szalona jest i głupia — nie można zginąć dać.
Nawet sobie nie zdawał sprawy stary, jak mu pomimo wszystko — w sercu była, jak ją miłował.
Twardą dłoń na głowie jej położył.
— Biednaś ty — zamruczał. — Masz — zabierz te papiery. Nie rzeknę ci już nic na owego człowieka. A owe gadanie twoje rozważę — nie lękaj się mnie, jużci krew moja jesteś — ochronię cię.
Sumował stary i sumował, a w parę tygodni