Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Możem głupia, ale on mi za to hańby nie dał. Docisnęłam się do aresztu, stróżów przekupiwszy — opowiedziałam jak było — powiada — ja już człowiek zgubiony — jaka jest chudoba i statki sprzedaj — pieniądze twoje — psa mi dopilnuj i papierów — może kiedy wrócę po nie! Żałość mnie poderwała. „Pójdę za wami! zabronił — tedy mówię: wiem, że Bielak Jasińskiego ubił — wiem jako i wy wiecie! A on powiada — jeśli wiesz i słowo piśniesz, to cię ubiję, milcz — ja tak chcę.
— A wiesz ty dlaczego chciał tak? Czytałaś te papiery?
Potrząsnęła głową.
— By o Jaśkowe życie chodziło — nie tknę — tych papierów i nie spojrzę — co w nich stoi. Cobym warta była. Zawierzył mi, a ja go nie zdradzę. Uchowałam i papiery i psa — tyle mi kazał — teraz mi ino czekać — aż się po nie zgłosi. Nie prędko — jeszcze cztery lata. Na pięć go zasądzili.
Przeszła ręką po oczach i umiikła, bo ją ból za gardło zdławił, a po chwili głucho dodała.
— Za te papiery Bielak mnie tropił i ścigał, nagrodę obiecał, kto mnie znajdzie. Jako zwierz się kryłam, w łozach zimowałam. Zagrabili chudobę i sprzęty i statki. Nic to. Przetrzymałam! Ino mi żal, że i one pieniądze pewnie przepadły, com mu posłała, i myśli on może, żem je sobie użyła — jego nędzy nie pomna. A teraz ino ten zwitek został — już mu i posłać co niemam.
— Wiesz gdzie on jest?
— Nie wiem! Bym wiedziała, co poradzę? Nie pozwolił za sobą iść.
— O dziecku wie?