Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie dacie mu złego słowa? — spytała nieufnie.
— Głupiaś. Kiedy on ci święty — to co mam gadać! Hipka psami szczujesz, a tego co cię pohańbił stokroć gorzej — ochraniasz! Owcza, babska głowa! No, gadaj. Długoś z nim była?
— Rok. W lesie mnie znalazł konającą. Do domu swego przyniósł — śmierci odebrał z pazurów. Jegom jest — mógł czynić co chciał!
— A tu tak było. We dworze rządził Bielak...
— Ile mu lat mogło być?
— Bielakowi? Ze czterdzieści.
— Żonę miał młodą, piękną?
— Młodą, przystojną.
— Bielak bogaty był?
— Co nie miał być — taki złodziej. Ludzie gadali, że z książęcego dobra sto tysięcy zebrał. Aż tu najechał Jasiński z siostrą — taki kontroler od księcia. Stało się ciasno Bielakowi — zaczął chwytać się różnych sposobów Jasińskiemu podstawiał różne kochanki, sam — tę jego siostrę bałamucił — aż wreszcie żona go rzuciła i musiała przed Jasińskim odkryć jego gałgaństwa. Tedy Bielak wciągnął mego pana do siebie — i upoił — i tejże nocy zamordowali tamże Jasińskiego.
A o świcie już — do naszej chaty przyjeżdża Bielak. Nie wiedziałam nic, anim trwożna była, bo się często zdarzało, że pan mój i dwa dni nie wracał.
Bielak do kuchni wszedł i powiada mi: klucze daj od kuferka, Szczepański prosił, żebym papiery jego schował, zanim sąd nie weźmie! A ja mówię: jak trza schować, to i ja potrafię, a wy mu nie brat, nie druh — on ci też nic nie ukradł — żeby