Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bo mi je schować kazał, kiedy go te katy wzięli.
— Jakie katy! Gadałaś, że po służbie odjechał. Łżesz.
Kobieta się stropiła.
— Oddajcie mi te papiery. Ni moja sprawa, ni wasza. Grzech jest cudze rzeczy tykać! A o nim nic nie rzeknę więcej. Niema go i koniec.
— Wartoby cię paskiem zmierzyć za zuchwalstwo, ale wiemci, że rozumu, ni pokory nie będziesz już miała. Papiery wziąłem i przeczytałem, bo musiałem się dowiedzieć gdzieś to broiła i z kim. jeśli ty rozumu nie masz, to ja mam — i ja o dziecku myślę. Wiesz, co w papierach jest?
— Anim ich kiedy tknęła. Zabronił. Powiedział psa mi dopilnuj i papierów. Dawali mi za nie trzysta rubli, ścigali mnie za nie jak zwierzę — dopilnowałam! Alem nawet torby nie otwierała.
— A on gdzie się podział! Okradł pana na współkę z Bielakiem, kochankiem jego matki — i uciekł.
Magda słuchała. W głowie czynił się jej chaos.
— Jakiej matki? Czyj kochanek! O Jezu! Co wy powiadacie! On kradł! To Bielak kradł, a żonę mu podsyłał — dla niej on milczał. A potem Jasiński gałgaństwa Bielaka odkrył — to wtedy jego spoili — i podstawili jakoby on Jasińskiego zabił — i przepadł nieszczęsny.
— Gadasz jak w malignie! Powiedz mi po porządku wszystko. Nie kat ja ci, ani wróg. Zawierz mi szczerze, wyznaj. Tociem ojciec. Sromu twego i hańby nie rozniosę, a może co — wyrozumiem!
Zawahała się, milczała, pasując się.