Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

prawo ma do moich psów! To nie mazurskie, ani dworskie pokurcze. Komu on to gadał, to niech mu odpowie że Kałaur psów nie truje, ani strzela, ale hyclom skóry garbuje. Patrzajno, świniopasa, wywłoką!
Istotnie Hipek odgrażał się strasznie i wygadywał na Magdę bezecne rzeczy. Krążyło to po zaściankach, dochodziło przez pannę Teofilę do niej samej. Nie broniła się, ale i nie desperowała, tylko jeszcze bardziej stała się dziką i jak wilk patrzała na ludzi. Przestała wcale wychodzić poza furtę folwarku, ledwie odpowiadała sąsiadkom odwiedzającym pannę Teofilę. Kałaur już się zupełnie z nią pogodził, podziwiał jej pracowitość i rządność i nawet w głębi serca czuł już nie wstręt, lecz litość dla dziecka.
— Co ono winne! — powtarzał, a gdy przed Bożem Narodzeniem kupował do domu zapasy i gościńce, znalazł się w tych darach barchan jaskrawy na sukienkę.
Do Wigilii siedli już we troje, przy opłatku pocałował córkę w głowę.
— Odpuścił już brat rankor z serca, dzięki Bogu — rzekła panna Teofila.
— Co mam robić! — mruknął.
Magda pracowała, gospodarzyła, nie mówiła nic, tylko czasem gdy była sama z psem, jemu się zwierzała.
— Z żórawiami pociągniem, Łyska, we troje. Juści trafimy do swej chaty — prawda? Byle wiosna! I żyła tylko tą myślą.
Pewnego dnia w styczniu Kałaur szukając czegoś w świronku, znalazł na spodzie beczki jakiś tło-