Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Won! — przez zaciśnięte zęby syknęła kobieta.
— Takaś rozgniewana i pamiętna głupstwa. Już mi wybacz. Pijany byłem, głupi! W kochaniu różnie bywa. Powiadają: kochaj jak duszę, a trzęś jak gruszę. No, daj rękę, Magduś — na zapomnienie. Widzisz — wiernym ci pozostał. Myślałem, że wrócisz do mnie. Ja ci gorsze wybaczę i żenić się gotów — pomimo dziecka!
— Won! — powtórzyła kobieta.
— Takto moje dobre słowo przyjmujesz! A jaż mam prawo do ciebie, i sumienny obowiązek. Mojaś była — i moja będziesz — dalibóg — nie bój się — gotowem jutro na zapowiedzi dać. Dziecko przyjmę, żebyś wiedziała jakem ci dobry! Przywitajże swego Hipka, Magduś!
Zbliżył się tuż do niej — tedy się uchyliła i plunęła mu w twarz.
— Ty, gadzino! — krzyknął i porwał ją brutalnie za ramię. — Ja ci pokażę, kto twój pan.
Chciał ją obezwładnić, wyrwała prawą rękę — i uderzyła go pięścią w twarz — tedy wściekły począł się z nią szamotać, dławić, do ziemi cisnąć. Wywrócili ławkę i ceber, zmagali się w milczeniu, dysząc — ani przypuszczał by miała tyle siły, czuł, że nie da łatwo rady. Wtem krzyknął przeraźliwie, puścił kobietę, chwycił się za kark ze zgrozą. Zęby Łyski wpiły się weń — pies skoczył jak tygrys, milczkiem na obronę swej karmicielki, gryzł go i szarpał.
A jednocześnie otworzyły się drzwi, i ukazał się Kałaur, za nim dwa jeszcze psy, i z wściekłem ujadaniem rzuciły się w pomoc koledze.