Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

złośliwe docinki, cała złość ludzka, zawiedziona w rachubach, na fortunę jedynaczki.
Kałaur od tego dnia począł mówić do córki.
Dawał jej rozkazy, pytał o robotę, wołał, gdy potrzebował usługi, ani razu nie wypomniał dziecka. Ona zdradzona i nieufna, trzymała się z daleka — jak sługa.
Pewnego wieczora siedziała jak zwykle sama w kuchni, a że niedziela była, nie przędła, — ale rozłożyła na stole modlitewnik ciotki, i przypominała sobie litery — mozolnie po liniach palec wodząc i sylabizując. Zdało się jej, że ktoś do okna pukał, ale pomyślała, że to sowy się tłuką, i nawet głowy nie podniosła.
Aż drzwi skrzypnęły. Obejrzała się. Na progu stał Hipek. Żachnęła się, ale trwało to sekundę, i ozwała się:
— A czego chcecie. Przez ganek droga gościom.
— Magduś! — nie poznajesz mnie! — szepnął, uśmiechając się.
— Czemu nie. Hipolit Łabędzki jesteście! Czego chcecie?
— Do ciebiem, Magduś, się wykradł. Powitać bez świadków, pozdrowić, przypomnieć! Czekałem ciebie i doczekałem się. Pamiętasz nasze kochanie!
Kobieta wstała — stanęła w drzwiach bokówki, założyła ręce na piersiach.
— Pamiętam wasze sołdackie obcasy na plecach i pięści na głowie!
— Oj Magduś, a buziaków już nie pamiętasz? — zbliżył się uśmiechnięty. — Jeszcześ wypiękniała’ Jagododo!