Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pojechał Hipek trochę zaniepokojony do Rojskiego, ale ledwie rzecz zagaił, stary mu przerwał.
— Wybaczcie, swatem wam nie będą, mój Kazik spodobał sobie Magdusię i oto właśnie Syrwid za nim do Kałaura pojechał.
— Szkoda waszej fatygi — zaśmiał się Hipek. — Ja ją wcześniej zatargowałem i lepsze prawo mam.
— Wolna droga! — oburzył się szlachcic. — Ale mnie się widzi, że Kałaur nie słodko was wspomina! A no — próbujcie.
Gdy Syrwid, po długich wstępach i ogródkach* interes swój wypowiedział, Kałaur zdumiał.
— Magdę Kazik chce brać?
— Upodobanie ma do niej. A chyba mu hańby nie dacie. Chłopak pracowity i stateczny, familii porządnej, fortuny nie bylejakiej.
— Toć ja mu nic nie zarzucam — ale właśnie nie pasuje mu Magda, i nie myślałem jej komu dać.
— To się pan mylisz. Urodziwa jest córka pańska i pracowita i radna — a, że pobłądziła w młodości, to tembardziej będzie mężowi posłuszna i pokorna, i wdzięczna, że jej winę darowuje, i powagą swą mężowską okryje.
— Dziękuję wam za dobre słowo i polityczność, i za honor sobie mam waszą propozycyę. Jednakże z nią się rozmówić muszę, i przeto odpowiedź do jutra odkładam.
Odszedł Syrwid, pewny pomyślnego rezultatu, a Kałaur dumał chwilę — i wreszcie zawołał Magdę. Stanęła u progu. Popatrzał na nią. Zmizerowanie jej już ustąpiło. Urodziwa była — prawda — smagła twarz dostawała znowu rumieńca, przepaściste oczy