Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łaskaw, że matka tego nie dożyła! Na moją głową spadło — a teraz...
Wstrząsnął się — patrzał ponuro na drogę.
Zwrócili między osądy szlacheckie. Ludzie już wiedzieli, bo spoglądano za nimi i szeptano.
Na ganku spotkała ich panna Teofila.
— No i co? — spytał Kałaur.
Nie słuchał odpowiedzi, nie rozumiał. Rzucił lejce parobkowi i wszedł za lekarzem.
W pokoju panny Teofili, na łóżku, leżała Magda nieruchoma — nad nią stała stara Sobolska z gromnicą — kilka jeszcze kobiet patrzało ciekawie i frasobliwie — rozstąpiły się przed doktorem. Ten przechodząc, bez ceremonii gromnicę zdmuchnął i rzekł ostro:
— Proszę się usunąć — wszyscy obcy!
I pochylił się nad leżącą.
Kobiety wyniosły się prędko. Kałaur stanął pod ścianą — bez tchu patrzał w twarz doktora.
— Lodu! — Ten krótko rozkazał.
Stary wyszedł do kuchni — zawołał parobka.
— Duchem do dworu. Masz rubla! Lodu kubeł przynieś. Żywo!
Gdy wrócił, doktor odchodził od łóżka.
— Zabiłem? — spytał go ponuro.
— Jeszcze żyje. Nie trzeba tracić nadzieji! Ale uderzenie ciężkie — mózg wstrząśnięty. — Skrzywił się.
— Papieru i pióra proszę — i natychmiast do apteki niech pan pośle.
Przyniesiono mu żądane przedmioty — napisał.
Potem rozejrzał się po izbie i spostrzegł dziecko. Leżało cichutko przy piecu, obudzone — cier-