Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ja! — tu go coś tknęło — to ta żebraczka — wczoraj — z dzieckiem — to ona!
Odepchnął staruszkę.
— Ubiję! — wrzasnął, wpadając do kuchni.
Magda słyszała wszystko, stała jak skamieniała u pieca. Chwycił, co mu się trafiło pod ręką — był to żelazny pogrzebacz i tem zamachnął.
— Won, ty wyrodku!
Kobieta rażona w głowę — zwaliła się na ziemię ogłuszona — panna Teofila powstrzymała wzniesione powtórnie ramię — krzyknęła:
— Jezus, Maryo! Zabił! Ratunku!
Kałaur się opamiętał — przeze drzwi sieni zajrzał parobek. Panna Teofila lamentując przypadła nad kobietą, zlewała ją wodą.
— Nie żyje! O ja nieszczęśliwa! Nie ma już duchu! O Jezu, Maryo!
Stary przetarł czoło, trząsł się cały. Odwrócił oczy, wyszedł prędko, i drzwi za sobą zaryglował. W stancyi swej upadł ciężko na zydel, objął głowę rękami — czekał najścia policyi.
Słyszał w kuchni ruch, suwanie sprzętów — i powtarzał bezustannie w duchu.
— Zabiłem! Zabiłem! Ot i koniec.
Ile tak minęło czasu — nie wiedział. Wzdrygał się na płacz i kwilenie dziecka za ścianą, ale nie szedł, nie dowiadywał się. Po co? Będzie tu zaraz pełno ludzi!
Nareszcie zapukano do drzwi. Wstał i otworzył. Stała w progu panna Teofila.
— Nie żyje! — rzekł głucho.
— Jeszcze dysze. Trzeba po doktora posłać i po księdza! — odparła przez łzy.